Ciernisty czy prosty, czyli o długiej drodze do kapłaństwa

Na służbie Bogu

Od listonosza do księdza.
Ks. Jan Reichel: „W każdym powołaniu kryje się wielka tajemnica Boża”
Ks. Jan jest rozgadany i ma donośny głos. Każde jego zwrócenie się do ciebie brzmi jak polecenie, a patrząc na parafianki, które nieświadomie wyprostowują się obok swojego proboszcza, nasuwa się wniosek, że byłby dobrym dowódcą. Jednak przed losem kierownika przyszły ksiądz uciekł świadomie. Uważał, że ważny zawód i ważne stanowisko będą utrudniać oddaną posługę w rodzimej parafii.
Chłopiec Jan dorastał z matką i babcią, wierzącymi kobietami, które próbowały zaszczepić wyznanie Chrystusa także dziecku. Nie trzeba było go namawiać: lubił się modlić i uczestniczyć we Mszach św. Okazało się, że wkrótce sam chłopiec zaczął organizować nabożeństwa dla miejscowych parafian. Księdza w tym czasie we wsi nie było, a przydomek „ksiądz” przykleił się do niego sam.
   „Bardzo kochałem maryjny miesiąc maj. Wiosną od razu pytałem starsze panie, czy w tym roku będziemy zbierać się na nabożeństwa majowe. W odpowiedzi usłyszałem: «Cóż, jeśli znajdziesz miejsce, gdzie będziemy się zbierać, to tak». Biegałem po całej wiosce, szukając największego domu i podwórka, i próbowałem umówić się z właścicielami. «A sprzątać sam będziesz?» – pytano mnie na moją propozycję. Nie wahając się zgadzałem się, żeby tylko wpuścili do domu na majowe” – wspomina ks. Jan.
    Rzeczywiście, w czasach sowieckiego ateizmu trzeba było dołożyć wielkich starań, aby móc praktykować wiarę, a za postawę chrześcijańską można było ucierpieć.
    „Na uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego zawsze stawiano mnie w pierwszym rzędzie, obok łobuzów, aby publicznie zawstydzić. Tylko moje wykroczenie polegało wyłącznie na chodzeniu do kościoła. Przyznaję, że zdarzyło się, że nie byłem na lekcji, ale tylko dlatego, by odprawić modlitwę pogrzebową za zmarłego. Ponieważ nie było komu. Za to mnie w szkole bardzo krytykowano, ale nadal czyniłem to, co uważałem za słuszne” – dodaje z uśmiechem ks. Jan.
    Podczas uroczystości 160-lecia kościoła Wniebowzięcia NMP w Żołudku. Ks. Jan drugi od lewejPo ukończeniu ośmiu klas młody mężczyzna rozważał pójście na studia kucharskie, ale postanowił ukończyć klasy 9 i 10. Po szkole rozmyślał o technikum, lecz nie zaprzestał troszczyć się o rodzimą parafię: wymagało to dużo czasu. W rezultacie młody mężczyzna poszedł do pracy jako listonosz.
    „Zrozumiałem, że łatwiej jest na poczcie uzgodnić, kiedy wygodniej jest mi dostarczać korespondencję, a kiedy wykonywać osobiste obowiązki – zauważa kapłan. – Więc zacząłem pracować. Dostarczałem mieszkańcom gazety, czasopisma, emerytury, przywoziłem ich paczki na pocztę. Pamiętam, że zimą śnieg był po kolana, a ja z rowerem. Więc się zmienialiśmy: to ja na rowerze, to on na mnie”.
    Młodego mężczyznę wszyscy rozpoznawali. I wszyscy wiedzieli, że jest pobożnym człowiekiem, który z powodu nieobecności księdza na ile miał sił opiekował się miejscowymi wiernymi. Jako listonosz Jan jeździł od domu do domu, a gdy chory potrzebował sakramentu namaszczenia, od razu organizował dojazd księdza z odległej parafii.
    „Kiedyś pojechałem za księdzem do Rosi, a ten powiedział: «Tylko tym razem bez uroczystego powitania, ponieważ władze znów ukarają mnie za to, że nie działam na terenie swojej parafii». Jednak uważałem, że księdza należało odpowiednio powitać, więc problem z karą wziołem na siebie” – mówi kapłan. Od księży dowiedział się, że istnieje możliwość wstąpienia do seminarium w Rydze. Jednak tego, kto starał się tam dostać na studia, rejestrowano w urzędzie i musiał najpierw poczekać na pozwolenie od osoby odpowiedzialnej za sprawy religii. „Szanse były marne. Mój znajomy czekał na pozwolenie 11 lat. Miałem szczęście. Pojechałem do Rygi 5 lat po złożeniu wniosku w komitecie wykonawczym” – podkreśla ks. Jan.
    W momencie wstąpienia do seminarium Jan miał 29 lat, a za sobą miał 12-letnie doświadczenie pracy na poczcie i prawie dożywotnie doświadczenie w opiece nad potrzebami wiernych.
    „W seminarium zebrali się chłopcy z całego ZSRR: z Białorusi, Ukrainy, Litwy, Kazachstanu, Gruzji, Estonii... Było nas nieco ponad 100 osób. I były takie czasy, że prawie każdy miał pewną «przeszłość». Ktoś pracował w kołchozie, ktoś w fabryce, ktoś ukończył uniwersytet. Razem budowaliśmy seminarium – wszystko ręcznie. A nauka czasami była bardzo trudna, ale jeśli jesteś na swojej drodze – nie ma nic niemożliwego” – mówi ks. Jan. Mówiąc o powołaniu, kapłan jest przekonany, że nie można tu ulegać żadnym wpływom i wyłącznie samemu podejmować decyzje. Należy również pamiętać, że Boże błogosławieństwo na właściwej drodze nie wyklucza tego, że będzie ono pełne trudności.
    „W dniu, w którym otrzymałem święcenia kapłańskie, podeszła do mnie po Mszy św. kobieta i ukłoniła się nisko, wyciągnęła ogromny bukiet kwiatów. «Oto róże, ojcze – powiedziała – ale proszę pamiętać, że mają wiele kolców». Co ciekawe, ani do tego czasu, ani później nie widziałem tej wierzącej. Jednak, jej pełne prawdy słowa doskonale odzwierciedlają realizację człowieka w jego powołaniu” – podsumowuje kapłan.
    Po święceniach odrazu skierowano księdza do opieki nad trzema parafiami: Skrzybowcami, Mociewiczami i Żołudkiem. W tej ostatniej posługuje on do dziś.
    „W Mociewiczach modliliśmy się w budynku dawnego klubu i prosiliśmy władze o oddanie nam go pod kaplicę. Długo dyskutowaliśmy. A potem nagle wybuchł pożar w budynku. I właśnie tego dnia nikt nie miał telefonu, aby wezwać ratowników. Dzięki Bogu budynek przetrwał, tylko dach został zniszczony doszczętnie. Odbudowaliśmy go. Sosny zostały specjalnie zabrane z cmentarza, aby któraś z nich nie została złamana przez wiatr i nie zniszczyła nagrobków. Na tartaku odmówili nam pomocy, więc znowu sami musieliśmy poradzić sobie z grubym drzewem. Wysiłeknie był jednak daremny: kaplica pod wezwaniem Matki Bożej Częstochowskiej stoi w Mociewiczach do dziś” – zaznacza ks. Jan.
    Przyjemnymi, ale wciąż troskami pełne jest życie kapłana. I w wirze zmartwień o powierzone mu parafię ks. Jan nie zapomniał o rodzimej wiosce, gdzie kiedyś gorliwie opiekował się wiernymi i odkrywał swoje powołanie. W Miesztunach pośrodku wsi ks. Jan ustanowił kapliczkę, aby miejscowa ludność – głównie osoby starsze – nie musiała pokonywać 10 km do najbliższej kapliczki, jak wcześniej, ale mogła zbierać się na święta na miejscu.