Ojca Kazimierza Żylisa SJ nazywają kapłanem-legendą. I rzeczywiście, życie jezuity było wypełnione tak wieloma niezwykłymi historiami, że wydaje się, że zapoznajesz się z życiorysem świętego ze średniowiecza, gdzie prawdziwe zdarzenie czasami krzyżowało się z wymysłem. Jednak, na szczęście,
mamy wielu świadków jego ziemskiej podróży, którzy dzielą
się swoimi wspomnieniami.
Zawsze był bardzo uważny. I zasadniczy w trudnych sprawach moralności, zdrowego trybu życia i zwrotu majątku kościelnego. Jeśli konieczne
było prowadzenie trudnych negocjacji z władzami, jego zasadnicze stanowisko pomogło odzyskać nie jeden kościół. Pamiętam, jak w drugi dzień
świąt Bożego Narodzenia w 1990 roku przybyłem do Połocka, aby modlić
się z wiernymi, którzy nie mieli miejsca na stałą modlitwę – gromadzili
się na ulicy lub w prywatnych domach. Gdy poprosiłem władze o przeznaczenie pokoju na uroczyste nabożeństwo, o. Żylis natychmiast zaproponował odprawianie Mszy Świętej w auli Komitetu Wykonawczego Miasta.
Oczywiście władze się nie zgodziły. O. Kazimierz nalegał i zaproponował
modlitwę w pobliżu choinki na centralnym placu, ale to też im nie odpowiadało. W odpowiedzi na prośbę władze wydzieliły puste kino, w którym
odbyła się Msza Święta. Następnie kino to zostało przebudowane na piękny kościół. Ogólnie rzecz biorąc, o. Kazimierz był gwiazdą na nieboskłonie
walczącego ateizmu czasów radzieckich. Nawet w trudnym okresie prześladowań chrześcijaństwa wierzył, że prawda Boża zatriumfuje. Tak się
stało: ci, którzy prześladowali jezuitę, później mu dziękowali.
Pamiętam również, jak przed moim przeniesieniem do Moskwy w
1991 roku wysłałem o. Kazimierza do Dallas (USA) do szkoły telewizyjnej
„Lumen 2000”, aby przygotować wykwalifikowanego specjalistę w dziedzinie wideo mediów do Kościoła na Białorusi. Do tego czasu, filmując
najważniejsze nabożeństwa, wiele już dokonał w celu udokumentowania
historii odrodzenia miejscowego Kościoła. Wyzwania czasowe wymagały
jednak odpowiednio wyszkolonych specjalistów. Odwiedzając o. Kazimierza w Ameryce, usłyszałem wiele pochwał dotyczących naszego jezuity
od dyrektora szkoły telewizyjnej. Jednak, równocześnie, niektóre nawyki
o. Kazimierza były absolutnie niezrozumiałe dla Amerykanów. Na przykład, wiadomo, że tamtejsi mieszkańcy używają dużo lodu, wrzucają go
do prawie wszystkich napojów. Dlatego wszędzie są specjalne maszyny,
które wytwarzają lód. Tak więc w szkole telewizyjnej zauważono, że ich
maszyna zaczęła wydawać mało lodu. Wezwano fachowca. Długo szukał
przyczynę awarii i nie mógł jej znaleźć. Usłyszawszy o tym, o. Kazimierz
szybko uspokoił wszystkich, mówiąc, że maszyna działa idealnie, a on
po prostu wyciągał wiadrami z niej mnóstwo lodu, aby położyć się w zimnej wannie... Kapłan miał gorączkę i w ten sposób chciał ją obniżyć. Taki
był o. Żylis!
Wiadomo, że był on prawdziwym „więźniem” konfesjonału. Wierni
wiedzieli, że w katedrze w Grodnie zawsze można znaleźć spowiednika i
był nim o. Kazimierz Żylis.
Wierzę, że dzięki ofiarnej służbie Kościołowi na Białorusi o. Kazimierz zbudował sobie duchowy pomnik, do którego modlitewna ścieżka
nie może zarosnąć. I on sam nie może odejść w zapomnienie.
S. Agnieszka Leszko, Dziewica konsekrowana, wieloletnia gospodyni
o. Kazimierza Żylisa:
“Po prostu robił swoje, walczył przeciwko szatanowi”. Długo czekaliśmy na księdza w Indurze. Sama wielokrotnie jeździłam
do dziekana, aby przyczynił się w tej sprawie. I wreszcie mamy o. Kazimierza, który od razu zrobił wrażenie bardzo skromnej osoby. Pamiętam,
jak na spotkaniu powiedziałam mu: „Ojczulku, nie mamy tutaj żadnych
warunków, ani wody, ani ogrzewania”. A on odpowiedział: „Potrzebuję
tylko ludzi”. Był bardzo skromny również w jedzeniu. Nic nie chciał i miał
tylko jedno wymaganie: aby rano i na obiad była zupa mleczna, a wieczorem – ziemniaki z kwaśnym mlekiem. W rzeczywistości musiałam ciągle
mu przypominać, aby coś zjadł, ponieważ z powodu licznych obowiązków
zawsze nie miał czasu.
Jednym z jego głównych zasług podczas posługi w Indurze była walka
o trzeźwość wśród lokalnych mieszkańców. Jak sam mówił o. Kazimierz,
w młodości jego przyjaciele upili go wódką, po czym poczuł się tak źle,
że obiecał Panu: zawsze będzie walczył z alkoholem! Robił to jednak
w nietypowy sposób. Odmawiał odprawiania pogrzebowych Mszy św.,
gdy dowiadywał się, że podczas stypy wierni zamierzają spożywać alkohol. Na ambonie zawsze wisiał sznur, którym groził, że sprawi lanie
temu, kogo zobaczy pijanego. Oczywiście takie stanowisko nie wszystkim się podobało, ale przyniosło owoce: wielu przestało pić i nawróciło się. Jednocześnie o. Kazimierz wykazał się wrażliwością, gdy widział,
że uzależnienie od alkoholu wciąga człowieka. Rozwoził mężczyzn
do domów, gdy widział ich pijanych, a spotykając ich z kacem, kupował
im produkty: kefir czy chleb…
Ogólnie rzecz biorąc, ojciec był prawdziwym miłosiernym samarytaninem. Nigdy niczego nie wymagał od ludzi, tylko dawał. Nawet, gdy budował lub odnawiał kościół, sam szukał lub zarabiał na tą sprawę, nie prosząc
parafian.
Wszyscy znają jego odwagę w konfrontacji z władzą sowiecką, ale ta
odwaga przejawiała się we wszystkim. Pewnego dnia zauważył, że jego pies
został otruty i zdał sobie sprawę, że ktoś przygotowuje się do przestępstwa.
Zaczął wkładać siekierę pod łóżko. I rzeczywiście, pewnej nocy ktoś próbował wejść do jego domu. Po usłyszeniu nietypowych dźwięków o. Kazimierz podszedł do okna i wysunął z niego siekierę... Sprawcy zobaczyli to,
przestraszyli się i uciekli!
Zaczęłam tęsknić za ojcem, gdy tylko opuścił Indurę, aby przenieść
się do Grodna. Wielokrotnie go tam odwiedzałam, niosłam ulubioną zupę
mleczną. Kilka lat temu przyjeżdżałam do niego do Warszawy, gdy był
na leczeniu. Po obudzeniu się ze śpiączki o. Kazimierz przyznał się, że widział Jezusa, który powiedział, że jego czas jeszcze nie nadszedł. A teraz
okazuje się, że już nadszedł czas…
Ks. Andrzej Honczar, były duszpasterz więzienny, następca obowiązków o. Kazimierza:
“Przyjmował każdego człowieka i był przykładem
w posłudze”. Poznałem o. Kazimierza, gdy odbywałem praktyki w katedrze w Grodnie, gdzie on posługiwał. Pierwszą rzeczą, która wpadła mi w oko, był niekończący się pozytyw kapłana: był w stanie się cieszyć nawet, gdy chorował i nigdy nie narzekał na ból. Żartował też z własnej słabości. Często
mówił: „Zamrożę lub usmażę tego raka!” (znaczy w przerębli lub w łaźni
parowej. O. Kazimierz lubił medycynę niekonwencjonalną – uw. autora).
Do radosnego człowieka zawsze ciągną się ludzie, więc każdy, kto choć raz
go spotkał, chciał być blisko o. Kazimierza.
Jednak, jak bardzo serce tego jezuity jest w stanie kochać, zdałem
sobie sprawę dopiero wtedy, gdy zacząłem towarzyszyć o. Kazimierzowi w posłudze więźniom. Wchodząc do cel, dawał tym ludziom nadzieję
na zmiany, na miłość. Starał się znaleźć podejście do każdego, używał żargonu więziennego, aby rozmawiać tym samym językiem z więźniami.
W więzieniu był znany i ceniony przez wszystkich: zarówno „nowoprzybyłych”, jak i „autorytetów”. Przede wszystkim o. Żylis dbał o to, aby każdy
z więźniów został ochrzczony, czytał Biblię i przyjmował Komunię Świętą.
Pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że więzień, którego ojciec wczoraj
wyspowiadał, próbował popełnić samobójstwo w nocy. O. Kazimierz natychmiast przybiegł do celi i zaczął przypominać o wartości tego człowieka
w oczach Boga. I ten ponownie przystąpił do spowiedzi, mając łzy skruchy
w oczach.
Gdy ojciec wyjechał do Warszawy, jego podopieczni więźniowie jeszcze długo pytali mnie o niego i obiecywali modlić się w intencji dobrego
zdrowia jezuity. Z kolei o. Kazimierz marzył, aby księża obsługujący więzienie pomagali ludziom również po zakończeniu ich uwięzienia. On sam
wielokrotnie wspierał duchowo i materialnie tych, którzy wyszli z więzienia. Wiem, że dzięki wysiłkom o. Żylisa wielu z nich zaczęło praktykować
wiarę na wolności.
Zauważę, że o. Kazimierz bardzo lubił stawiać zakład. I pewnego dnia
założyliśmy się, że schudnie 20 kg. Jeśli ojciec wygrałby zakład, to musiałbym kupić mu 20 butelek „amerykańskiej wódki” – tak jezuita nazywał
„Coca-Colę”. I zrzucił tę wagę! Ale przyszła choroba. Wziąłem mu 5 butelek napoju zamiast 20 (bo po co tyle?!), a on, odpowiadając, obiecał, że gdy
umrze, to będzie przychodził do mnie w nocy i będzie mnie łaskotać! Teraz
czekam, aż mnie odwiedzi. A podsumowując... to był święty człowiek!
O. Kazimierz Żylis SJ odszedł po nagrodę
do Pana 15 lutego w Warszawie (Polska). |
|
Genua Szwedko, przedstawicielka katolickiej wspólnoty Litwinów
w Grodnie:
“„Nie można było nie poczuć jego życzliwości”. Wiadomo, że o. Kazimierz Żylis urodził się na Litwie, gdzie został księdzem, jednak idąc za powołaniem misyjnym znalazł się na Białorusi. My,
przedstawiciele litewskiej wspólnoty Grodna, obecnie mamy 170 rodzin
i oczywiście od samego początku chcieliśmy mieć osobliwego duchowego kierownika, aby usłyszeć Słowo Boże w ojczystym języku. Z chwilą
powstania wspólnoty litewskiej zwróciliśmy się do księdza biskupa Aleksandra Kaszkiewicza z prośbą o odprawianie Mszy Świętej po litewsku.
Najpierw robił to sam, a następnie zaprosił o. Kazimierza. Przez długie
lata zbieraliśmy się z nim na Świętą Liturgię w każdą niedzielę w kościele
pobrygidzkim.
Zapamiętałam go jako bardzo dobrego, troskliwego kapłana z doskonałym poczuciem humoru. Zawsze bawił nas wykonywaniem czastuszek
w języku litewskim – bardzo lubił to zajęcie. Pamiętam jak podczas Mszy
Świętej ślubnej, czytając modlitwę wiernych, o. Kazimierz zaznaczył i
mnie: „Módlmy się za naszą Geniuszkę, aby znalazła dobrego męża dla
siebie, ponieważ sam muszę przychodzić do jej ogrodu i potrząsnąć jabłoniami, aby pomóc zebrać plony”. Byłam wdową i naprawdę potrzebowałam wsparcia w gospodarstwie, a o. Kazimierz był osobą, która nie pozostawi bliźniego w potrzebie. Tego dnia śmialiśmy się całym Kościołem.
Uwielbialiśmy organizować Dzień cepelin – narodowe litewskie danie. Zwykle odbywało się w Święto Niepodległości Republiki Litewskiej.
Najważniejsze było, aby każdy z uczestników przygotował cepeliny na
swój sposób i przyniósł poczęstować. Oczywiście nie jedno takie święto
nie obyło się bez o. Kazimierza, który zawsze chwalił moje cepeliny z nadzieniem z potrójnego mięsa: drobiu, wołowiny i wieprzowiny.
I chociaż zwykle kapłan był całkowicie bezpretensjonalny w jedzeniu, tego dnia
sprawiał sobie przyjemność. Jednak, w rzeczywistości, niezależnie od tego,
czy cepeliny były, czy nie, za tym wszystkim kryło się pragnienie przebywania w pobliżu ludzi, których powierzono jego opiece.
Nawiasem mówiąc, o. Kazimierz zmarł w wigilię Święta Niepodległości Litwy. A my, dopóki tu jesteśmy, będziemy co miesiąc w ojczystym
języku kapłana składać modlitwy o wieczne szczęście dla niego w Królestwie Bożym.