Osobliwością tej pielgrzymki było to, że jeśli wcześniej szłam, mając jasny program, w którym wszystko było rozpisane w najdrobniejszych szczegółach: modlitwa, pieśni, obiad, noclegi – to teraz sami musieliśmy zadbać o trasę i o plan dnia.
Ponieważ jechaliśmy rowerami, każdy sam decydował, co robić w drodze: słuchać piosenek, konferencji czy się modlić. Ja, na przykład, odmawiałam Różaniec. To były niesamowite doznania: dookoła rozległe pole, wysokie niebo, a ty jedziesz, przebierasz koraliki i wkraczasz w swoisty stan medytacji.
Gdy dotarliśmy do sanktuarium, byłam przepełniona emocjami. To była radość z tego, że pomimo swojej słabości udało mi się osiągnąć cel, a także to szczęście ze spotkania z Matką Bożą. Gdy wchodzisz z pielgrzymką do sanktuarium, na terenie którego gromadzą się setki ludzi, trochę trudno jest się skupić, przeżyć w stu procentach chwilę jedności z Maryją. W tym roku, można powiedzieć, miałam niepowtarzalną okazję cieszyć się indywidualną modlitwą przy cudownym obrazie, nagadać się do woli z Matką Bożą, opowiedzieć Jej o wszystkim, co leży mi na sercu.
Przez ostatnie kilka lat nie miałem okazji wziąć udziału w pielgrzymce, aby przejść nią od początku do końca. A takie pragnienie miałem w sercu. Postanowiłem więc pójść w tym roku, zwłaszcza, że pojawił się wolny czas. Z powodu trudnej sytuacji epidemiologicznej nie mogłem zabrać ze sobą innych chętnych, więc wyruszyłem sam.
Podczas podróży zastanawiałem się nad Ewangelią dnia, myślałem o życiu, modliłem się Różańcem i Koronką do Miłosierdzia Bożego. Gdy z powodu odcisków i rozciążeń trudno było iść, a mózg koncentrował się na bólu, to aby zmienić swoją uwagę, słuchałem pieśni religijnych i konferencji.
Szedłem skrajem jezdni, więc ludzie patrzyli z samochodów ze zdziwieniem. Niektórzy zwalniali prędkość, a jeden mężczyzna, który jechał przeciwnym pasem, zawrócił, podjechał i poprosił o błogosławieństwo i modlitwę za niego. Spotykałem ludzi, którzy szli lub jechali na rowerze w swoich sprawach, lecz widząc mnie, wyrażali chęć przejść razem przez pewien odcinek drogi. Rozmawialiśmy, rozważaliśmy o Bogu i o życiu. Była to swego rodzaju ewangelizacja w drodze.
Zabrałem na pielgrzymkę tylko rzeczy osobiste. Żadnego jedzenia, nawet nie brałem zapas wody do picia. Podchodziłem w drodze do ludzi i prosiłem, by nabrać wody ze studni. Niektórzy dawali kanapkę na drogę. Ktoś stawiał lody. Jedna babcia nawet nakarmiła obiadem. Szedłem z całkowitym spokojem, wiedząc, że Bóg mnie prowadzi i nie opuści.
Zwykle każda pielgrzymka ma swoje motto. Mojej towarzyszyły słowa „Zmian wymaga nasze serce”. Czasami włączałem piosenkę pod tym tytułem, aby kroki nabrały rytmu. A potem zauważyłem, że to zdanie jest naprawdę mi bliskie: zmian wymaga moje serce, a także serca tych ludzi, których spotkałem na swojej drodze.