Jak nie stracić młodzieży w Kościele?

Życie Kościoła

Artiom TkaczukWiększość młodzieży kościelnej po szkole „odpada” i znika. Ważne jest, aby w okolicach trzydziestki, po próbie trudności rzeczywistych rozczarowań w życiu, młodzi ludzie znali drogę do domu, mogli powrócić. Jakim powinien być Kościół-dom?
Świątynia nie jest budynkiem
    Moja generacja młodzieży z Lidy-Fary miała szczęście do pasterzy. Kościół-budynek, sakramenty – to zawsze było bardzo ważne. Lecz dorastaliśmy we wspólnocie! Uważano, że normalne było skoczyć do sióstr po szkole na herbatę, podzielić się tym, że się zakochało, pożyczyć pieniądze, przygotowywać dekoracje do nocy…
    Tylko z biegiem lat zdałem sobie sprawę, że mieliśmy rodzinę. Nasze siostry i kapłani naprawdę nas potrzebowali – nie byle odfajkować. Na poziomie podświadomości zakładano, że Kościół – to ludzie, to społeczność. Na takim tle świątynia-centryczny Kościół wyglądał sucho i nieatrakcyjnie.

   Kościół – to ciepło
   W dość surowym świecie człowiek potrzebuje miejsca światła. Jak sprawić, by Kościół był ciepły? Wydaje się, że tylko szczerość chrześcijan jest w stanie to zrobić.
    Mój pierwszy pasterz był znany z ciągłego wyciągania nas, ministrantów, na lody lub pierożki. Oczywiście, że za nas płacił. Pewnego dnia, gdy ksiądz klęczał, zobaczyłem, że jego podeszwa buta została wyczyszczona do dziur. Pamiętam je jak dziś.
    Widziałem wiele takich dziur. U świeckich i duchownych. Przypuszczam, że Kościół powinien być miejscem ciepła, nawet jakiejś rozpaczy, szczerego dążenia do Niego. Młodzież szybko odkryje fałsz, sztuczne „ogrzewanie”.
   
   Idealny tandem
    W naszej parafii zapraszanie pasterzy na urodziny było normą. Po kolędzie kapłani przychodzili do młodzieży jako ostatni, aby posiedzieć dłużej. Przed wyjazdem na obóz matki i ojcowie przyprowadzali i przekazywali nas w ręce sióstr. Były żarty, był kontakt. Do dziś księża i siostry przyjaźnią się z naszymi rodzicami. Są jak bliscy i krewni ludzie.
    Rodzice i pasterze byli i pozostają autorytetami dla siebie nawzajem – praca zespołowa. Niektórzy z nas zostali kapłanami, i ta relacja tylko się umocniła. Prawdziwe wychowanie duchowe, jak sądzę, powinno opierać się na dwóch wielorybach: Kościele i rodzinie.
   
    Główne pytanie
   „Czy ty Mnie kochasz?” – wydaje mi się, że jest to fundamentalne pytanie chrześcijaństwa. To z nim trzeba zostawić uczniów, którzy idą na studia. Nie chodzi o to, czy zostać księdzem, czy założyć rodzinę. Wszystko będzie później. Z pytaniem „czy ty Mnie kochasz?” nie zgubisz się.
    W swoim czasie dostałem się na studia do Polski. Już przeniosłem się na studia zaoczne z dziennych. Rzucałem wszystko w ukochanym Grodnie i startowałem do nieznanego mi Poznania. To było straszne. Była niepewność. Obok grodzieńskiego teatru lalek przyjaciele powiedzieli mi wtedy jedne z najważniejszych słów w życiu: „Pamiętaj, niezależnie od rezultatu, Bóg będzie kochał tak samo, niezmiennie”. Chodzi o wielką wolność chrześcijaństwa: Bóg kocha bez względu na wszystko. Nie bój się skompromitować, pomylić się, zaryzykować. Nie ma to wpływu na Jego miłość.
    Tak więc, puszczając młodzież kościelną z „domu”, trzeba mieć czas, aby przekazać dwie podstawowe rzeczy: „On cię kocha” i „czy ty Go kochasz?”. To wystarczy, aby przejść przez ciemne doliny, do których człowiek czasami wpada w wędrówce życia. I jeszcze Kościół-dom. Ciepła wspólnota, piec z trzaskającym drewnem i gorącą herbatą. Miejsce, w którym jesteś mile widziany, gdzie przytulą, gdzie mieszka On. Takich nie ma już na tym świecie.