Żeby „Prypeć” nie rozciągnęła się: kosztem własnego życia

Życie Kościoła

26 kwietnia przypada kolejna rocznica wypadku w elektrowni jądrowej w Czarnobylu, który stał się największym w historii energetyki jądrowej. O wydarzeniach z pierwszych dni po katastrofie i jednej z głównych lekcji, którą można wyciągnąć z tragedii, opowiada chemik wojskowy z Grodna Giennadij Marczuk.
– Panie Giennadij, proszę powiedzieć, jak trafił Pan, jako likwidator, na miejsce wypadku w elektrowni jądrowej w Czarnobylu?
    az udania się do Czarnobylu otrzymałem przed świętem Wielkanocy, który w 1986 roku obchodzono 4 maja. Służyłem w siłach zbrojnych w składzie trzeciej Brygady Obrony Chemicznej w rosyjskim mieście Kineszma. Była to specjalna jednostka wojskowa, która dzięki swoim możliwościom zawodowym mogła wykonywać zadania związane z likwidacją skutków wypadku.
Генадзь Марчук (справа) у лагеры ліквідатараўNatychmiast rozpoczęły się intensywne szkolenia: były formowane eszelony z techniką oraz ściągano skład osobowy. Czułem się jak mała śrubka w potężnej maszynie. Byłem wtedy młodym oficerem pełnym romantyzmu. Udział w takim wydarzeniu uznałem za ważną misję.
    Wraz z innymi oficerami otrzymałem zadanie zebrania ludzi do udziału w likwidacji. Poproszono nas jednak, abyśmy nie ujawniali, do czego jest to potrzebne. Dlatego tłumaczyliśmy żołnierzom, że jedziemy na ćwiczenia wojskowe na Białoruś. Szczerze mówiąc, nie było żadnego niepokoju co do przyszłej likwidacji, tylko zainteresowanie. Poczucie względnego spokoju było również spowodowane tym, że nam, oficerom, nikt nie mógł w pełni zarysować sytuacji, ponieważ nikt nie wiedział, na który dokładnie odcinek pojedziemy i jaką ilość pracy będziemy musieli wykonać. Wyznaczenie zadania nastąpiło po przybyciu na miejsce.
    W rezultacie, znaleźliśmy się 30 kilometrów od epicentrum katastrofy. Tam rozbiliśmy obóz. Wielu z nas, łącznie z grupą pod moim dowództwem, powinni byli pracować w bezpośrednim sąsiedztwie reaktora – 200 metrów.
   
    – Jakie działania zostały przeprowadzone?
    – Na terenie Strefy Czarnobylskiej znajdowała się siedziba naukowa, w której stale prowadzono dyskusje na temat działań mających na celu wyeliminowanie skutków wypadku. Jednak, biorąc pod uwagę, że atomowcy po raz pierwszy spotkali się z podobną katastrofą, większość decyzji podejmowano metodą na chybił trafił.
    Prace nad likwidacją skutków rozpoczęto od wsi. Myliśmy dachy domów. Obrabialiśmy specjalnym roztworem las i drogi, aby powstrzymać i zapobiec rozprzestrzenianiu się radioaktywnego pyłu, nie pozwalając promieniowaniu wyjść poza obszar, na którym się znajdował. Również kopaliśmy ziemię. Gdy radioaktywne błoto z reaktora spadało na grunt, po prostu przewracaliśmy go warstwą ziemi i było już trochę mniejsze.
    Następnie zdecydowano położyć betonowe płyty na ziemię, więc duże obszary w pobliżu stacji były betonowe. Wcześniej usunięto radioaktywną glebę, która została załadowana do pojemników i przewieziona na kamazach, pokrytych ochronną warstwą ołowiu, do składowania odpadów promieniotwórczych. Na terenie samej stacji znajdował się specjalny ogrodzony teren, który był bardzo blisko reaktora. Zostałem mianowany dowódcą grupy, która zajmowała się wykonywaniem tego zadania.
    Gdy przyjeżdżał kamaz, na komendę z radiostacji przenośnej błyskawicznie wybiegaliśmy z bunkra i w szybkim rytmie wykonywaliśmy prace. W tym momencie nie przestałem monitorować czasu i wskaźników promieniowania, aby dodatkowe sekundy nie narażać się na promieniowanie. Aby temu zapobiec, jeden zespół nie powinien był zbyt długo pracować. Likwidacja nie mogła zatrzymać się ani na minutę, więc tylko na nasz obiekt przypadało 12 zespołów, z których każda pracowała po 2 godziny.
    Uważam, że część wykonanych działań była błędna, lecz najważniejsze – cel udało się osiągnąć. We wrześniu „dziurkę” reaktora przykryto sarkofagiem, ograniczając przepływ promieniowania.
   
    – Co pamięta Pan, jako najtrudniejsze podczas likwidacji?
    – Szalony upał, który był przez całe lato. A pracować mieliśmy w gumowym komplecie ubrania. Maski gazowe, płaszcze przeciwdeszczowe, ochraniacze na buty i rękawiczki – to wszystko, co mieliśmy na wyposażeniu. Niektórzy młodzi mężczyźni ze słabszym organizmem, tracili przytomność w takim stroju. Gdy okazało się, że narażenie na promieniowanie może powstrzymać tylko bunkier lub kombinezony na bazie ołowiu, otrzymaliśmy zwykłe ubrania wykonane z grubej bawełnianej tkaniny, które podlegały zniszczeniu po zakończeniu każdej zmiany.
    Pamiętam, że w upale czekaliśmy przynajmniej na małą ulgę od pogody. Jednak chmury na niebie rozpraszał samolot. To było robione w tym celu, aby deszcz nie zmył specjalny skład związków chemicznych, który rozpylaliśmy po całym terenie. Obniżył on ogólne tło promieniotwórcze do poziomu nadającego się do życia.
   
    – Jak w ogóle kontrolowano stopień napromieniowania ludzi?
    – Za tym procesem śledzili oficerowie i dowódcy grup. Jednocześnie każdy z uczestników likwidacji miał przy sobie indywidualne urządzenie do pomiaru poziomu promieniowania – najpierw w postaci długopisu, po czym w postaci breloku, który wkładano do specjalnego urządzenia. Dzienna dawka promieniowania nie mogła przekroczyć 1,8 rentgen. Przez cały okres pracy likwidator miał otrzymać maksymalnie 25 rentgen – wtedy mógł powrócić do domu.
    Z tymi obliczeniami promieniowania początkowo były trudności. Mężczyźni, którzy chcieli jak najszybciej wrócić do swoich rodzin, starali się znaleźć najbardziej zanieczyszczone miejsca, a zatem jak najszybciej napromieniować się do potrzebnego wskaźnika. Nie zdawali sobie sprawy z ryzyka śmierci przy tak szybkim napromieniowaniu. Czasami trzeba było spędzić kilka dni w obozie, zanim otrzymywano pozwolenie na pracę.
    Przed każdym wypadem likwidatorów w radioaktywną strefę specjalni ludzie jeździli i mierzyli poziom promieniowania na określonym terenie. Wskaźniki mogły się znacznie różnić: na przykład, w jednym miejscu stopień promieniowania był mniejszy, a kilometr dalej – kilka razy większy. Ta wiedza pomogła nam obliczyć ile czasu trzeba spędzić w danym obszarze, aby nie przesadzić z dawką promieniowania.
   
    – Jakie problemy zdrowotne miał Pan po zakończeniu likwidacji?
    – Trudno dać właściwą odpowiedź. W tamtym okresie byłem wysportowanym i silnym młodym mężczyzną, a z czasem pojawiły się typowe choroby związane z wiekiem. Ponadto, lekarze mieli wtedy cyrkularz, który zabraniał im stawiania diagnoz związanych z wypadkiem w Czarnobylu. Wolno było go naruszyć tylko w skrajnych przypadkach, gdy wyraźnie można było zdiagnozować chorobę popromienną.
    Zresztą przypominam sobie 2 kontrastujące przykłady narażenia na promieniowanie: zdrowych żołnierzy i majora z twarzą pokrytą strupkami po ospie. Młodzi mężczyźni po likwidacji stali się bezpłodni, a twarz majora stała się czysta, jak u niemowlęcia.
   
    – Co dla Pana jest najbardziej przerażające w katastrofie w Czarnobylu?
    – Małe tragedie poszczególnych ludzi, z których powstała mozaika powszechnego nieszczęścia. Nie mówię nawet o nabytych chorobach i śmierci, które były niezliczone. Zdarzały się i inne dramatyczne wydarzenia: mieszkańcy, którzy pozostali bez dachu nad głową; matka, która została oddzielona od dziecka podczas ewakuacji, rozdzielając osobno do różnych autobusów i kierując w różnych kierunkach; ubezwłasnowolniona babcia, która pozostała sama, leżąc w domu po wycofaniu całej wioski…
    Jednocześnie zawsze z dumą wspominam i opowiadam o wydarzeniach z tamtego roku: dużym zasobem ludzkim zostało powstrzymane coś strasznego. Gdyby nie osobisty wyczyn każdego z likwidatorów, nie byłaby wykonana ilość takiej pracy z taką intensywnością, a „Prypeć” rozciągnęłaby się na ogromne terytorium. Odwaga, oddanie i dobroczynność uczestników likwidacji dodały mi wiary w ludzi.
    Szkoda tylko, że w tej chwili pojęcie „likwidator” w naszym kraju zostało zniesione. Osoby bezpośrednio zaangażowane w likwidację zostały oficjalnie zaliczone do grona poszkodowanych w wyniku wypadku. Tak więc, rozpłynęliśmy się w masie osadników. A chciałbym przynajmniej wiedzieć, ilu nas zostało i czasami zebrać się razem…
   
    Rzeczywiście, chociaż w czasach ateizmu władze radzieckie próbowały wypędzić Boga z ludzkich serc, ofiarne uczynki likwidatorów w ekstremalnych warunkach świadczą, że trudno jest wykorzenić z człowieka światło włożone przez Najwyższego. Wyczyn bohaterów wyraźnie pokazuje, że miłość do bliźniego żyje: jest osadzona w istocie ludzkiego stworzenia.
    Niech tragedia w Czarnobylu będzie nie tylko symbolem nieuczciwych decyzji i zniszczonych losów, lecz także dowodem, że nawet w czasach niewiary i bezbożności wartości chrześcijańskie mają szansę wygrać!