GRODNO
Sobota,
20 kwietnia
2024 roku
 

Bliska przybrana matka

Życie Kościoła

We wsi Bogdanowo, która leży przy granicy archidiecezji mińsko-mohylewskiej i diecezji grodzieńskiej, mieszka niezwykła rodzina. Jest to mama Helena Dworecka, należąca do Instytutu Życia Konsekrowanego św. Teresy, oraz jej 12 adoptowanych dzieci. Jeszcze w 2001 roku s. Alona nawet nie myślała, że kiedyś z ogromnym ciepłem i miłością przytuli do siebie obcych chłopczyków i dziewczęta, a także obdarzy ich radością życia rodzinnego, ale właśnie tak się stało. Dziś przybrana mama swoją decyzję tłumaczy krótko i skromnie: „A czyż można było inaczej?”.
Niezbadane są drogi Pana
   Na początku swej historii s. Helena podkreśla, że nigdy nie planowała życia, które ma dziś. Nawet nie wiedziała, że na Białorusi istnieje taka wieś Bogdanowo i że Opatrzność Boża ją tam pokieruje.
„Do Bogdanowa przyjechałam, bo mnie poprosił znajomy kapłan. Obiecał zaopiekowanie się sparaliżowaną babcią, ale musiał wyjechać z Białorusi, więc zwrócił się do mnie o pomoc – opowiada s. Helena. – Jechałam do tej wsi tylko na miesiąc, jednak, jak widać, trwa on do dnia dzisiejszego. Nie przez przypadek się mówi, że jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz Mu o swoich planach. Babcia, którą się opiekowałam, niedługo zmarła, ale na wsi została inna starsza kobieta potrzebująca pomocy. Tylko nieustannie targały mnie wątpliwości, czy warto tu pozostać dla niej samej...”. S. Helena nie wyobrażała siebie w roli opiekunki starszej osoby, nie widziała sensu mieszkania w na wpół zniszczonym domu. Nie wiedziała, co ma robić, i dużo się modliła, prosiła Boga, by odkrył jej plan na życie, podpowiedział, jak ma postąpić, ponieważ dla siostry ważne było czynić wszystko zgodnie z wolą Wszechmocnego. I Pan ją usłyszał.
    „Pewnego razu szłam do sklepu i zobaczyłam dziewczynkę. Wyglądała strasznie: brudna, szczupła, w starej, potarganej sukience. Na nogach to nieszczęsnę dziecko miało coś w rodzaju trampek, ale bez podeszwy. Miejscowe sprzedawczynie od razu przestrzegły, że podchodzić do dziewczynki nie warto, bo ma wszy i może czymś zarazić. Jednak jej nie minęłam, zaprosiłam do domu – przypomina. – Tam razem usiadłyśmy do obiadu. Nalałam do talerza zupę. Ale dziecko nie wzięło łyżki, tylko zaczęło czerpać rękami. Dużo w życiu widziałam, ale ten obraz mnie zszokował. Zaczęłam się pytać dziewczynki, gdzie są jej rodzice, jej dom. Odparła, że matka gdzieś się włóczy, taty nie ma, a babcia ją bardzo krzywdzi, więc musiała uciec i zamieszkać, jak zajączek, pod choinką. Potem razem poszłyśmy, by zobaczyć miejsce jej przytułku. Niedaleko wsi pod dużym drzewem rzeczywiście dostrzegłam niewielki namiot, zrobiony z pudeł z kartonu i starego ubrania. Dziewczynka spała w tych nieludzkich warunkach nawet w zimie, o czym świadczyły ślady odmrożeń na jej ciele”. Siostra podkreśla, że zgodnie z opowiadaniami mieszkańców wsi, nieboraczka przychodziła do ludzi, by poprosić o jedzenie. Dziewczynka nigdy nie wzięła nic bez pozwolenia, żyła tym, co dostawała: ziemniakami, chlebem, słoniną. Najstraszniejsze jest to, że wszyscy znali o tragedii tego dziecka, litowali się, użalali, ale nic nie robili.
    „Po naszym pierwszym spotkaniu już z Alesią się nie rozstawałyśmy. Pozostawiłam dziewczynkę u siebie, choć nie miałam do tego ani materialnych, ani mieszkaniowych warunków – podsumowuje siostra. – Pierwsze, co zrobiłam, to zadbałam o jej wygląd. Nie było łatwo, gdyż podczas pierwszej kąpieli Alesia całą mnie pogryzła. Miałam wrażenie, że dziewczynka bardzo się boi wody i że nikt jej nigdy nie mył. 1 września poszłyśmy do szkoły. Alesia była nie do poznania: z dużą kokardą na głowie, w schludnej sukience, z ładną wiązanką kwiatów przyszła na swój pierwszy apel. Nauczyciele i rodzice patrzyli ze zdziwieniem. Trudno im było uwierzyć, że jest to ta sama Alesia, od której wszyscy się odwracali, gdy widzieli na ulicy”.
    Od tego czasu zaczęły się dla dziewczynki kolejne wypróbowania. Po szkole wracała ze łzami w oczach, skarżyła się, że dzieci z niej drwią, szydzą. Alesia była zupełnie nieprzystosowana do życia. Miała ubogi zasób słownictwa, nie potrafiła nazwać nawet najprostsze rzeczy: łóżko, kubek, dzień, noc... S. Helena wspomina, że gdy po raz pierwszy dała jej kolorowankę, dziewczynka wszystko pomalowała na czarno, w ten sposób odzwierciedlając swoje życie.     „Gdy przyjęłam Alesię, nie zastanawiałam się, co będzie dalej, nie miałam pojęcia, że w moim życiu rozpocznie się nowy etap, moja nowa misja – mówi siostra. – Dosłownie po miesiącu do moich drzwi zapukało jeszcze dwoje dzieci. Ania miała 13 lat, a jej brat – 4. Mało tego, że mieszkali na ulicy, byli obywatelami Rosji. Tu zetknęliśmy się z poważnym problemem: Anię nie chciano przyjąć do szkoły z powodu braku dokumentów. Musiałam wypełnić stos papierów, by poradzić z tym kłopotem. A w domu było nas coraz więcej: ja, babcia i troje dzieci. Musiałam jakoś organizować gospodarkę, pomyśleć o wyżywieniu, butach i ubraniu. Po kilku miesiącach przyszło do nas jeszcze kilka starszych kobiet. W domu katastroficznie brakowało miejsca, a nasza codzienność składała się z poszukiwań odpowiedzi na pytania: „co jeść?”, „gdzie spać?”. Wiecie, nie wierzę w cuda, ale to, co się stało później, inaczej określić się nie da. Zdarzały się sytuacje, kiedy kładliśmy się wieczorem spać, a ja nie mogłam zasnąć, bo nie wiedziałam, czym jutro nakarmić wszystkich tych ludzi. Jednak później zrozumiałam, że jeśli zaufa się Bogu, On uczyni rzeczy niewiarygodne. Nie wiadomo skąd przychodziły nieznajome osoby, przynosiły ofiary. Rzeczywiście dużo trzeba było przeżyć, by wyjść na ten poziom, na którym znajdujemy się obecnie. Wymagało to poświęcenia zarówno ze strony dzieci, jak i z mojej. Chrystus, zanim dał nam zbawienie, umarł na krzyżu. W naszym przypadku również trzeba było odpokutować, by rozpoczął się lepszy czas”.
    W ten sposób w domu s. Heleny Dworeckiej odkryło nowy sens w życiu 16 dzieci, a swą starość spotkało 9 babć, którymi się zaopiekowała siostra.
   
    Wszystko jak w rodzinie
    Gdy s. Helena rozważa o trudnościach, które napotyka podczas wychowywania dzieci, zaznacza, że jej głównym zadaniem jest przyłożenie wszelkich starań, by serca młodych ludzi znów wypełniły się ciepłem, otwarły się na miłość i życzliwość.
    „Dzieci, z którymi miałam do czynienia, były okaleczone moralnie, psychicznie i nawet fizycznie – opowiada siostra. – Przychodziły złe, agresywne, pokrzywdzone. Te negatywne emocje trzeba było jakoś przezwyciężać. Oprócz tego, dzieci z dysfunkcyjnych rodzin mają skażony obraz rodziny. Tam je nie kochano, katowano, tam były niepotrzebne. Miałam im pokazać, że może być inaczej. Do każdego trzeba dopasować kluczyk, znaleźć podejście, by dziecko się otwarło, zaufało. Nazywam ten proces żółwim krokiem, gdyż aby wyleczyć duszę potrzeba więcej niż dzień, więcej niż miesiąc, a czasami nawet więcej niż rok. Ale jestem pewna, że wszelkie ciemności można przezwyciężyć, jeśli życie budować na Bogu i Jego miłości. Tylko Pan może wyrównać, znormalizować i ułagodzić tę emocjonalną burzę, której człowiek musiał doświadczyć”.
    Siostra podkreśla, że wszystkie dzieci, które do niej trafiają, przyjmują sakrament chrztu, każdego z nich przyprowadza do Boga. „Kościół mamy naprzeciwko, więc do świątyni chodzimy wszyscy razem – tłumaczy s. Helena. – Uważam, że bez wiary i Boga tym dzieciom nie da się pomóc. W domu mamy kapliczkę, gdzie się modlimy. Zaczynamy dzień od modlitwy i nią kończymy, nawet najmłodsi, którzy nie potrafią jeszcze mówić, przychodzą razem z nami. Codziennie odmawiamy Różaniec i Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Mamy też specjalną skrzynkę, gdzie wkładamy kartki z imionami osób, które nam pomagają.
    Za nie również się modlimy. W ten sposób dzieci uczą się wdzięczności. Oprócz tego, staramy się praktykować wiarę poprzez uczynki. Na przykład podczas Adwentu losujemy kartki z imionami dzieci z dysfunkcyjnych rodzin. W ciągu postu modlimy się za nie i szykujemy prezenty. Potem wszyscy razem wsiadamy do auta i jedziemy do tych dzieci, by złożyć świąteczne życzenia. Uważam, że jest to piękna tradycja. Dzieci uczą się troski o innego człowieka, dostrzegania, że dookoła są ci, którzy potrzebują pomocy i wsparcia”.
    S. Helena zwraca też uwagę na to, że ich życie toczy się zgodnie z zasadą „Jesteśmy rodziną”; że dom, w którym mieszkają to nie miejsce czasowego schronienia, tylko jak gdyby port, gdzie zawsze można wrócić, gdzie o każdej porze dnia i nocy się czeka, kocha, przyjmuje takim, jakim się jest.
    „Oficjalnie dzieci mogą tu mieszkać do momentu skończenia szkoły – mówi siostra. – Potem przechodzą pod opiekę państwową. Jednak w praktyce jest inaczej. Przyjeżdżają tu, kiedy zapragną, wiedzą, gdzie się co znajduje, zachowują się tu jak w rodzinnym domu, w którym wyrosły. Tu pozostaje ich łóżko, półka w szafie, jakieś drobiazgi. Wiedzą, że ich problem jest moim problemem. Gdy się uczą, ja uczę się razem z nimi, jestem obecna na każdym zebraniu rodzicielskim i w szkołach, i w koledżach. Gdy nasza Ania wychodziła za mąż, ja urządzałam jej wesele, zaciągnęłam pożyczkę w banku. Dziewczyna mnie o to nie prosiła, sama chciałam, by pozostało jej piękne wspomnienie, by tamte ciemne chwile, którymi było wypełnione jej życie, się zatarły. Dziś bardzo się cieszę, że w jej życiu się wszystko poukładało, że zagląda do nas z mężem i dziećmi. Zawsze czekam na przyjazd wszystkich swoich dzieci, bardzo się z tego cieszę, z każdym się dzielę tym, co mam. Kilka dni temu obchodziłam Urodziny. Moje dzieci, tamte dorosłe i te mieszkające ze mną organizowały dla mnie prawdziwe święto. Wieczorem wjechały na podwórko z sygnałami i światłami tak głośno, że słyszała chyba cała wieś. Ktoś trzymał w ręku tort, ktoś wiązankę kwiatów. Tak śpiewali, że się popłakałam. Był to znak, że nic nie było daremne. Cieszę się i jestem dumna, że wyrośli z nich dostojni ludzie, że nie stracili tego, co pielęgnowałam w nich przez lata, że najpiękniejsze słowo «mama» nabyło dla nich pozytywnego sensu, wypełniło się ciepłem, dobrocią i radością”.
    Istnieje opinia, że bycie przybraną matką to praca. Nie da się z tym pogodzić, ponieważ patrząc na s. Helenę Dworecką, rozumiesz: jest to sens jej życia. Dobrze, że są osoby, które pragną podzielić się swoją miłością i umożliwić szczęście dzieciom, które zostały skrzywdzone przez los, ogrzać ich serca i pomóc znaleźć swoje miejsce w życiu.

 

Kalendarz 2022

Kalendarz
«Słowo Życia»
na rok 2022

Kalendarz liturgiczny

 
white
Obchodzimy imieniny:
Do końca roku pozostało dni:  256

Czekamy na Wasze wsparcie

skarbonkaDrodzy Czytelnicy!
Prosimy Was o pomoc w głoszeniu Dobrej Nowiny. Czekamy na Wasze listy, artykuły, zdjęcia i wsparcie finansowe gazety. Jako jedna rodzina "Słowo Życia" pragniemy nieść słowo Boże, mówić o Chrystusie i Kościele co raz większemu gronu ludzi na Białorusi oraz poza jej granicami.